Amberif to wydarzenie specjalne – nie tylko ze względu na możliwości biznesowe, ale także dzięki spotkaniom z wieloma fascynującymi osobowościami. Wśród najbardziej lubianych klientów targowych jest Betty Price, która wkrótce ukończy 100 lat. Pomimo swojego wieku, pani Price cały czas podróżuje po świecie, kupując biżuterię. Na Amberif przyjeżdża co roku. Betty Price jest nie tylko doświadczonym kupcem (pracuje w branży od ponad 75 lat) i entuzjastą bursztynu, ale również osobą pełną pozytywnej energii i poczucia humoru, co w połączeniu z jej wysoką kulturą osobistą i wielkim sercem sprawia, że jest osobowością naprawdę wyjątkową. Pani Price zgodziła się na wywiad specjalnie dla portalu amber.com.pl.
Zacznijmy od tradycji w pani rodzinie: pani ojciec był założycielem firmy?
Początki nie były łatwe. Na założenie firmy tata wybrał prawdopodobnie najgorszy czas jaki kiedykolwiek mieliśmy – rok 1931, a więc początek wielkiej recesji. Właśnie wtedy pojawiła się możliwość kupienia lokalu w dobrym miejscu, tak więc zdecydowaliśmy się na otwarcie sklepu w centrum Lansing. To była piękna galeria, którą nazwaliśmy Liebermanns, od nazwiska rodowego mojej babki, która miała niemieckie korzenie.
Wasza galeria specjalizowała się w prezentach z całego świata.
Tak, jeździliśmy po towar do Azji i Europy. Każda rzecz w naszym sklepie musiała spełniać określony standard jakości i wzornictwa – mieliśmy m.in. również piękną kolekcję szkła z Polski. Jeździliśmy regularnie do Chin, Meksyku, Tajlandii, Hongkongu, Indii i na Sri Lankę – uwielbiałam to! Podróżowanie wyglądało oczywiście zupełnie inaczej 80 lat temu, kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę z biznesem. Zawsze szukaliśmy najbardziej oryginalnych przedmiotów i zawsze byliśmy uczciwi wobec naszych klientów, którzy bardzo to doceniali. Znaliśmy pochodzenie i szczegóły na temat każdej rzeczy sprzedawanej w naszym sklepie. Służyliśmy naszym klientom najlepiej jak potrafiliśmy. Pamiętam, że jedna z naszych pierwszych klientek bardzo chciała kupić szkło z Polski, ale zapragnęła mieć cały komplet w jednym kolorze, a zestawy były różnokolorowe. Specjalnie dla niej sprowadziliśmy z Polski kilka kompletów, żeby mogła wybrać sobie odpowiedni odcień.
A jak zaczęła się pani praca w rodzinnej firmie?
W 1931 roku rozpoczęłam studia. Jeździłam do szkoły nieistniejącym już tramwajem i obserwowałam, jak rozwija się sklep taty. Kiedy byłam jeszcze studentką, ojciec powierzył mi sekcje torebek – to był rok 1935. Wtedy zdecydowałam, że zamiast uczeniem angielskiego, chcę zajmować się biznesem. Uwielbiałam sprzedawać i miałam w końcu już tak dużo towaru, że któregoś dnia mój ojciec powiedział: „Betty, twoje torebki tak rozpychają się na półkach, że muszę oddać ci do dyspozycji połowę pierwszego piętra.” Potem przejęłam całe piętro. Później, już z mężem, prowadziliśmy całą galerię.
Pani sklep to niezwykły budynek...
Przede wszystkim jest bardzo duży – zajmuje trzy piętra. Mieści się w centrum miasta i został zaprojektowany przez słynnego awangardowego architekta Georga Nelsona. Kiedy zaproponowaliśmy mu zaprojektowanie naszego sklepu, nie wierzyłam, że będzie chciał podjąć się takiego drobnego zlecenia. Kiedy przyjechał do Lansing, podarowałam jego żonie piękną skórzaną torebkę – i tak zaczęła się nasza współpraca i przyjaźń. Zaprojektował nie tylko nasz sklep, ale również dom.
Jak odkryła pani bursztyn?
Można powiedzieć, że bursztyn nie był popularny w Stanach aż do połowy lat 80. Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z bursztynem – najpierw kupowałam trochę na targach we Frankfurcie od niemieckich pośredników, ale nie mieli dużego asortymentu. Naprawdę zajęłam się bursztynem dopiero po śmierci mojego męża, kiedy musiałam sprzedać sklep siostrzeńcowi. Wtedy powiedziałam sobie: „Przecież nie możesz stać się siedzącą bezczynnie brzydką, starą kobietą!” Całe lato zastanawiałam się, co robić i zdecydowałam, że chcę zajmować się biżuterią. Zauważyłam, że nie ma takiego stopnia nasycenia, który kazałby kobiecie przestać kupować biżuterię. Otworzyłam więc biuro i zaczęłam organizować prywatne pokazy i wystawy.
Jak to się stało, że nagle znalazła się pani w Polsce?
Z ciekawości! Przyjechałam tutaj, bo Polska mnie zawsze interesowała. Byłam prawie wszędzie w Europie i kiedyś pomyślałam, że właściwie warto byłoby sprawdzić, jak tutaj jest. Lubię przygody. Po raz pierwszy przyjechałam do Polski, jeszcze zanim zaczął funkcjonować Amberif – to musiało być gdzieś na początku lat 80. Znalazłam bardzo dobrego dostawcę w Warszawie – był to bardzo miły człowiek, niestety nie pamiętam już jego nazwiska. Im więcej uczyłam się o bursztynie, tym bardziej mnie fascynował, a polscy projektanci biżuterii nie mają sobie równych na całym świecie. Bursztynowa biżuteria tak mnie urzekła, że nie mogłam się powstrzymać od przyjeżdżania tu regularnie. Kiedyś przyjeżdżałam tu dwa razy do roku, ale w tej chwili odwiedzam tylko targi Amberif.
Potem zaczęła pani regularnie podróżować po Polsce.
Tak, znalazłam dobrego kierowcę z Warszawy, który mnie wozi już od ponad dwudziestu lat. Zabierał mnie zwykle do tych wszystkich małych pracowni, które znajdowały się w domach i garażach, i różnych innych ciekawych miejscach. Jedną z pierwszych osób, które poznałam, był Mariusz Gliwiński – po biżuterię przyjeżdżałam do jego domu. Inna firma, z którą współpracuję już od lat to Michelle z Gdańska – wspaniali ludzie i piękna biżuteria.
Nie bała się pani podróżować sama?
Nie, w ogóle się nie bałam. Zawsze spotykam na swojej drodze przychylnych ludzi. Na początku miałam trochę problemów z komunikacją. Kiedy zaczęłam przyjeżdżać do Polski, mało kto mówił po angielsku, ale mój kierowca bardzo mi pomagał – jak mówi, języka nauczył się od swoich klientów. W Polsce czuję się bardzo dobrze, bardzo podziwiam waszą kulturę i to, co zrobiliście dla świata. Polska nie ma na świecie niestety najlepszej promocji, ale ja zawsze kiedy sprzedaję waszą biżuterię podkreślam, że została wykonana przez polskich artystów. Moi klienci już wiedzą, że Polska to kraj, skąd pochodzi najpiękniejszy bursztyn.
Zajmuje się pani także działalnością charytatywną.
Po tylu latach w biznesie stwierdziłam, że pieniądze nie są mi już tak bardzo potrzebne, i zdecydowałam, że połowę moich dochodów będę przeznaczać na pomoc różnym instytucjom. Przede wszystkim wspieram wydział sztuk pięknych na Stanowym Uniwersytecie w Michigan. W zasadzie pracuję jako typowy fundraiser – wspieranie lokalnej społeczności daje mi ogromną satysfakcję. Moja kolekcja bursztynowa sprzedawana jest podczas specjalnych wystaw, a dochód jest przeznaczany na wspieranie działalności artystycznej. Początkowo organizowałam około dziesięciu wystaw rocznie, ale kiedy skończyłam 90 lat, zaczęłam się trochę ograniczać i organizuję teraz tylko kilka dużych imprez. Jedną z nich jest coroczny show na uniwersytecie w Michigan – niedługo suma, którą dla nich zebrałam ze sprzedaży biżuterii, przekroczy milion dolarów. Wspieram także niewidome dzieci, bibliotekę w Lansing, nowe muzeum przy uniwersytecie Michigan...
Ale sprzedaje pani nie tylko bursztyn...
Mam także dużą kolekcję srebra z Meksyku. Uwielbiam jeździć do Meksyku nie tylko ze względu na biżuterię – mają tam też wspaniałą margheritę! Ale poważnie: to co najbardziej lubię w mojej pracy to ludzie, których spotykam. Kiedy skończyłam 90 lat, myślałam nawet o tym, żeby pójść na emeryturę – ale czuję się tak dobrze, że jeszcze trochę popracuję. Powoli zbliżam się do setki. Jestem szczęśliwa, że mogę tak pracować. No i kocham wszystkich ludzi na świecie!
Fot. Małgorzata Gliwińska