Ambasadorka Bursztynu Monika Richardson o nowoczesnym obliczu bursztynowej biżuterii, misji edukacyjnej i wyprawie bursztynowym szlakiem.

W marcu prezydent Gdańska Paweł Adamowicz nadał pani honorowy tytuł Ambasadora Bursztynu. Do pani obowiązków – a właściwie przyjemności – należy noszenie bursztynu i promowanie go przez dwa lata. Podoba się pani ta nowa rola?

Niesamowicie. Wróciłam właśnie z podróży po szlaku bursztynowym we Włoszech i jestem zaskoczona, jak wiele drzwi otwiera bursztyn i idea samego szlaku. Na początku wydawało mi się, że bursztyn jest reliktem przeszłości – czasów, do których my już nie należymy. Kiedy Lidia Popiel zaproponowała, by stworzyć album o współczesnej wędrówce śladem bursztynu, pomyślałam początkowo, że to nam się nie uda. Wsparł nas Gdańsk, biuro prezydenta Adamowicza, które wspiera ideę ambasadorstwa bursztynu, jako pomysł na opowiadanie o „polskim złocie” w sposób bliski nowoczesnym Polkom. Potem zaczęłyśmy rozmowy z komercyjnymi wydawnictwami, które zasugerowały, że o bursztynie warto zacząć mówić trochę inaczej, prostym językiem i językiem obrazu. Myślę, że jesteśmy bliscy znalezienia sposobu na to, jak opowiedzieć historię naszej podróży bursztynowym szlakiem. Bardzo bym chciała, żeby zdjęcia Lidki także opowiadały tę historię i były co najmniej tak ważne, jak tekst. Chcemy, żeby ta książka żyła, żeby była to ciekawa historia do czytania i oglądania, po którą kobiety chętnie sięgną.

Jestem bowiem przekonana, że należy trochę odkurzyć wizerunek bursztynu, pokazać kobietom życie w bursztynie, przekonać, że mogą i dzisiaj być dumne z „polskiego złota”. Marzy mi się, byśmy były też chociaż odrobinę bliższe tej tajemnicy, którą bursztyn jest. Jeśli to się uda, będę mogła uznać moje ambasadorstwo za spełnione. Moim zdaniem należy wstać z kolan w stosunku do bursztynu, ale jednocześnie nie można zadawać mu gwałtu: nie piec w autoklawie, nie malować, tylko wykorzystać jego zalety, nadając mu przy tym indywidualny styl w biżuterii.

Czy to wystarczy, by przekonać współczesną Polkę? Bo ta warstwa kurzu zalegająca na bursztynie zdaje się być dość gruba...

Kiedy wkładam korale od Danuty Burczik-Kruczkowskiej, bez względu na okazję i otoczenie, budzą zachwyt. Reakcje zawsze są takie same: bursztyn? niemożliwe! Zresztą mi samej też się otworzyły oczy i zupełnie inaczej już ten kamień postrzegam. Zgadzam się z poglądem Ewy Rachoń, komisarzem targów bursztynu w Gdańsku, że trzeba edukować przede wszystkim klienta, bo on może wpłynąć na sprzedawcę i pośrednio na producenta. A jak zrobić, żeby klienci chcieli kupować bursztyn? Trzeba wykreować snobizm na produkt, a nie wmawiać, że bursztyn jest polskim dobrem narodowym, „więc jesteśmy na niego skazani” – jak powiedział jeden z projektantów. To przekonanie, że bursztyn to obciach i peerelowska cepelia, nadal w nas pokutuje. Wynika chyba trochę z przekonania, że nic dobrego z Polski wyjść nie może. Tymczasem polskie wzornictwo bursztynowe jest z całą pewnością najlepsze na świecie. Byłam na Litwie i w innych krajach bałtyckich, byłam we Włoszech – mekce biżuteryjnej, długi czas żyłam w Londynie i widziałam tamtejsze bursztynowe wyroby – stąd przekonanie, że polscy artyści robią z bursztynem takie rzeczy, że zagranicznym jubilerom nie mieści się to w głowie. Widzę miejsce dla bursztynu w galeriach sztuki na całym świecie.

Biżuteria z bursztynem jest bardzo różnorodna. Dla których polskich twórców widziałaby Pani miejsce w tych galeriach?

Jestem pod ogromnym wrażeniem dzieł Lucjana Myrty – widziałam jego wystawę „Drzewo życia” w Krakowie. W tej ogromnej różnorodności prezentowanej tam kolekcji są również dzieła wybitne – jestem przekonana, że przejdą one do potomności. Mam ogromny szacunek do Mariusza Drapikowskiego i jego ogromnego talentu. Cenię Paulinę Binek, Marcina Zaremskiego, Sławka Fijałkowskiego i Bożenę Kamińską. Wszyscy bursztynnicy, których poznałam, mają swój własny patent na bursztyn – szkoda tylko, że wielu z nich zasklepiło się w przekonaniu, że pracują do szuflady, bo sprzedaje się tylko galanteria. Żałuję, że tak mocno muszą skupiać się na działaniach komercyjnych, że zapominają o misji, jaką jest kształtowanie gustu i poczucia estetyki odbiorcy. Świetnie nadają się do tego prace nagrodzone w konkursach, które zamiast trafiać do szaf w gabinecie szefa, powinny przekonywać zwykłych ludzi, że bursztyn może być subtelnie piękny i nowoczesny. Ostatnia kolekcja bursztynowa W.Kruk pokazuje, że można łączyć komercję ze sztuką. 

Jednym z zadań Ambasadora jest promowanie marki gdańskiego bursztynu – jak zamierza je pani wypełnić?

Częścią mojej misji – bo ja już tak w życiu mam, że głównie zajmuję się edukacją i misją – jest powiedzenie ludziom, że w bursztyn to 45 milionów lat historii zamknięte w kropli żywicy. Chcę, by kobiety w Polsce dowiedziały się więcej o tajemnicy bursztynu, żeby chciały ją odkryć tak, jak odkrywam ją ja. Chciałabym im powiedzieć, że fasady sklepików na Długim Pobrzeżu to jeszcze nie całe polskie bursztynnictwo. Nawet ci bursztynnicy, którzy wystawiają „cepeliadę” w oknach wystawowych, nierzadko chowają na zapleczu fantastyczne realizacje. Ale ich nie pokazują, bo przecież niemiecki turysta tego nie kupi. Moim zadaniem jest wyciągnięcie tych rzeczy z tyłu sklepu.

Gratuluję trafnej metafory polskiego bursztynnictwa. Kiedy pani zorientowała się, że za ta fasadą kryje się tajemnica?


Wiedziałam, że coś się za nią kryje. Wcześniej wpadały mi w ręce inkluzje bursztynowe, choć przyznam szczerze, wydawało mi się, że to już tylko historia. Nie miałam wątpliwości, że rynek jest zdominowany przez „cepelię”. Dlatego swego rodzaju odkryciem był fakt, że mądrzy ludzie, wspaniali artyści tworzą również dzisiaj. Jak gdyby wbrew logice i racjonalności. Długo rozmawiałam z ludźmi, którzy kochają bursztyn, dlaczego trudno dzisiaj zarobić na ambitnej bursztynowej biżuterii i wydaje mi się, że to jest trochę tak, jak z kondycją artystów w ogóle. Prawdziwi artyści właściwie zawsze klepali biedę, tylko nielicznym udawało się zbić majątek na swoim talencie. Może po prostu tak jest, że trzeba pocierpieć, by sztuka była prawdziwa? Nawet biedę. Stąd mój ogromny szacunek dla ludzi, którzy pozostali bursztynowi wierni przez lata. Uważam, że trzeba podtrzymywać ten tlący się ogienek, bo piękno i różnorodność tej wiekowej żywicy, jej polskość i talent naszych artystów na to zasługuje. I nieważne, kto to robi – W. Kruk, Mariusz Drapikowski czy Lucjan Myrta. Oczywiście chciałabym, żeby bursztyn był dominującym polskim wyrobem jubilerskim, tym razem nie z polecenia gospodarki planowej, ale na życzenie klientów. Niestety, być może tak się nie stanie. Dlatego sądzę, że warto kreować modę na bursztyn, nawet snobować się na posiadanie choć kilku okazów tego arcypolskiego kamienia. Tak jak wszyscy szanujący się gdańszczanie, którzy chowają w piwnicach krople, a czasem głowy i czopy bursztynowe.

Wróćmy jeszcze do książki. Będą to wrażenia z podróży bursztynowym szlakiem, który przemierzyła Pani wspólnie z Lidią Popiel, autorką fotografii.

Przejechałyśmy szlak od Rzymu do Gdańska przez Pescarę i Vesto, gdzie spotkałyśmy się z Fabrizio Tridentim, przez Rimini i Rawennę, Adrię, Wenecję, Murano i Akwileję. Później droga prowadziła przez Ptuj, Szombathely, Sopron, Trenczyn do Wrocławia, Kalisza, Krakowa, Warszawy, Malborka i Gdańska. Te wszystkie miejsca są jednak tak naprawdę pretekstem, by opowiedzieć o bursztynie. I o kobietach. Również o takich, jak pani profesor Barbara Kosmowska-Ceranowicz, która jest dla bursztynu tym, kim dla Francuzów Joanna D’Arc. Ta książka to będzie trochę literaturą drogi, coś jak współczesna „Thelma i Louise”.

Ale bez dramatycznego zakończenia...?


Mam nadzieję. Dwie nowoczesne, dbające o siebie kobiety interesują się babcinym kamieniem. Dlaczego? Gdzie on jest? Co się z nim działo od czasów starożytnych? Co myślą o nim Europejki? Chcemy w ten sposób otworzyć kolejny, współczesny rozdział historii bursztynu.

Polecamy:
Monika Richardson Ambasadorem Bursztynu