Zawsze starałem się, by być na targach bursztynu tuż przed ich otwarciem. Ten pomysł sprawdzał się od lat. Dawno temu w poszukiwaniu pięknych unikalnych wyrobów konkurowałem tylko z Valerio 888. Cieszyliśmy się, jeśli któryś z nas znalazł coś fajnego; czasem ta radość była podszyta zazdrością dla szybkości rywala, a czasem duma z umiejętności podejmowania szybkiej i trafnej decyzji co do zakupu – zwłaszcza wobec nieskrywanego żalu tego ciut wolniejszego.
Dziś obserwuję, jak branża dotarła na granicę szaleństwa. Biorąc w ręce piękny naszyjnik z naturalnego bursztynu, tzn. nieprasowanego, niełączonego i niepoddanego innym modyfikacjom, ciesząc się jego dotykiem wiem, że muszę go odłożyć. Czemu? Jako kupca nie stać mnie już na kupowanie „dekoracji” , czyli pięknych przedmiotów świadczących o „wspaniałości” firmy i zachęcających do zakupu tzw. masówki. Moja reakcja z pewnością nie miałaby większego znaczenia – ot, po prostu już mnie stać – gdyby nie fakt, że ze zdumieniem obserwuję podobne reakcje u kolejnych kupców z Chin: podobnie jak ja z zachwytem w oczach biorą korale do ręki właściwie tylko po to, by po chwili odłożyć je na miejsce. Cena w wysokości prawie 10 tys. euro netto minimalizuje szanse dalszej odsprzedaży z należnymi podatkami i choć symbolicznym zyskiem. I choć ostatecznie korale znajdują swojego amatora, nie mam wątpliwości, że już osiągnęliśmy pewną granicę. I że już nic nie będzie tak samo jak przedtem.
Korale po 30, 36 czy nawet 56 euro za gram to już bardziej przedmioty ze świata wirtualnego niż rzeczywisty towar. Donaty – wcale nie takie piękne – po 900 euro, antyczne korale nawleczone po raz pierwszy tydzień temu czy prasowane bransoletki kulki – z cudownym certyfikatem litewskiego urzędu probierczego świadczącym o naturalności użytego w nich bursztynu – już bardziej płoszą kupców niż przyciągają. To, co jeszcze na ubiegłorocznym Ambermarcie z pewnością zniknęłoby jeszcze przed rozpoczęciem targów, dziś leży na półkach, wieszcząc moment przesilenia. Problem nie dotyczy bynajmniej tylko tych „perełek”, także małe bransoletki, jeszcze rok temu sprzedawane w krakowskich Sukiennicach po 120 złotych, czy ręcznie robione pierścionki po około 200 zł, już dziś są nie do kupienia w hurcie za tę cenę. Kto to wytrzyma?
I choć Chińczycy dalej będą kupować, to wiem, że już przekroczyliśmy „cienką czerwoną linię”. Od tego momentu bardziej prawdopodobny niż dalsze windowanie cen jest ostry zjazd.
Amber Trip też niestety stracił swoją atrakcyjność, bo towar, który dziś leży na półkach wystawców, w tych samych cenach dotrze do Gdańska. A to Gdańsk ma jednak o wiele większy potencjał. Byle go tylko nie zmarnował, bo już nikt nie chce kupować „pressu”, choćby był najpiękniejszy i z pięknym litewskim certyfikatem.
Może się mylę, ale właśnie tak bym obstawiał w zakładach u bookmacherów.
Z Wilna
Tomasz Mikołajczyk