Szok i niedowierzanie, że w czasach powszechnej specjalizacji  coś takiego jest możliwe. Że panie w sklepach – pewnej sieci, której nazwy na razie jeszcze nie wymienię – nie mają zielonego pojęcia (za to mają zielony bursztyn, ale przynajmniej nie mówią, że to naturalny), co sprzedają. Dowiedziałam się, że bursztyn naturalny to taki, który można kupić od rybaka na plaży, taki nieobrobiony, a poprawiany to taki, który jest w biżuterii. Pani sprzedawczyni – która była bardzo miła i, widząc moje zainteresowanie, bardzo chciała mi jak najwięcej o tych bursztynach opowiedzieć – szukała w pamięci wszelkich informacji, jakie kiedykolwiek na ten temat zasłyszała. Dowiedziałam się więc, że proces przekształcania żywicy w bursztyn trwa nawet kilka lat i że w jednym drzewie może być bardzo dużo różnych kolorów bryłek. Opowiedziała mi też o bursztynie z Kolumbii: był kiedyś w sklepie, ale się już sprzedał. „A czy on jest w takiej samej cenie jak ten bałtycki czy droższy?” – zapytałam. „W tej samej cenie” – odpowiedziała miła pani z uśmiechem. Przestało mi być do śmiechu.

Jak żyć premierze, jak żyć? Zwłaszcza w czasach, kiedy biżuteria z bursztynem ma bardzo poważne problemy wizerunkowe, niewyedukowane panie sprzedawczynie są jak bomba z opóźnionym zapłonem. Nie mówiąc już o ofercie prezentowanej w sklepach z bursztynem – biedni turyści kupują ten bursztynopodobny chłam, bo myślą, że nic innego w Polsce nie ma, a biedni miłośnicy biżuterii nie kupują nic, bo nawet nie wiedzą, że coś ładnego i z bursztynem w ogóle istnieje. I kółko się zamyka.

Myślę i myślę, co z tym fantem począć… Bo coś zrobić trzeba! Może stworzymy listę fajnych rekomendowanych miejsc? Może rozkręcimy kampanię informacyjną? Może…? A jakie Państwo macie pomysły? Czekam na konstruktywne propozycje! A ja tymczasem jeszcze się pokręcę nie tylko po okolicy…