Działam po swojemu, omijając schematy i utarte ścieżki – to zdanie bardzo trafnie charakteryzuje Marcina Bogusława. Po swojemu, czyli jak?

Szukałam dla Ciebie szufladki, ale nie znalazłam. 

To chyba dobrze? A jakiej?

Takiej, która pozwoli zaszufladkować Ciebie, by patrząc na biżuterię od razu wiedzieć, że to Marcin Bogusław.

Czyli jednak dobrze (śmiech).

To dlatego, że Twoje projekty biżuterii są tak różne od siebie.

Cały czas szukam swojego miejsca. I mam nadzieję jeszcze długo go nie znaleźć – bo znalezienie tej własnej szufladki mogłoby spowodować, że przestałbym się rozwijać. Dla mnie to właśnie szukanie jest najważniejsze i najfajniejsze. Tym bardziej, że bardzo nie lubię powtarzalności, wykonywania tych samych projektów. Już przy trzecim takim samym wzorze odczuwam zniecierpliwienie i strasznie mnie korci, żeby coś zmienić, ulepszyć, „uinnić”, poszukać nowego rozwiązania – by wreszcie przestało to już być to samo. A najlepiej by było zostawić ten stary wzór i zabrać się za coś zupełnie innego. Najbardziej mnie kręcą techniczne rozwiązania, lubię do różnych technologii dochodzić samodzielnie, nawet jeśli jest to wyważanie otwartych drzwi. Dzięki temu nie tylko mogę się rozwijać, ale także znajduję cechy, które wyróżniają moją biżuterię. Szukam na przykład dobrych sposobów na oprawę kamieni.

Wkleić kamień jest prościej i taniej…

Oczywiście, klej jest znakomitym narzędziem (śmiech). Tyle że w papiernictwie i stolarstwie… Ale nie w biżuterii. Wolałbym, żeby było trudniej i żebym umiał sobie z każdym wyzwaniem poradzić. Oczywiście wiem, że to podnosi cenę produktu finalnego, ale cały czas wierzę, że i na taką bardziej „wymagającą” biżuterię znajdzie się odbiorca.

Udaje Ci się żyć tylko z biżuterii?

Nie dokładam (śmiech). Choć przyznaję, że nie jest łatwo w obecnych czasach, kiedy same działania warsztatowe stanowią zaledwie ok. 10 procent całości procesu, a reszta przypada na działania marketingowo-handlowe. Obecnie sukces komercyjny bardzo często nie idzie w parze ze zdolnościami twórczymi, tylko raczej marketingowymi. Niestety. Idealnie by było, gdyby pomysły marketingowe udawało się połączyć z wiedzą i wykształceniem technicznym. Ponieważ tylko taka kombinacja pozwala wysokiej sprzedaży iść w parze z jakością.

Ty jednak uparcie stawiasz na warsztat.

Ponieważ warsztat determinuje wszystko. Im lepiej jest opanowany, tym większe szanse na wykonanie ciekawego wzorniczo przedmiotu, czyli dokładniejszą materializację myśli.

Ambitnie. Skąd w Tobie taki pęd do techniki?

Od zawsze coś składałem, choć nie miałem narzędzi ani warunków. Prostowałem spinacze biurowe i łączyłem tak uzyskane druty w większe konstrukcje, spajając je cyną. To było na przełomie podstawówki i liceum. Trafiłem do szkoły na Felińskiego (Zespół Szkół Nr 31 w Warszawie im. Jana Kilińskiego o profilu rzemieślniczym – red.) do klasy ogólnej, gdzie mogłem zapoznać się z różnymi profilami warsztatów. Olśnieniem była dla mnie klasa jubilerska – tam do mnie dotarło, że z etapu spinaczy mogę pójść znacznie dalej. I to był przełom. Skoncentrowałem się na nauce w klasie jubilerskiej. Wyrzuciłem spinacze, zacząłem kompletować narzędzia, próbować w domu. W pewnym momencie trafiłem do pracowni  Arka Wolskiego – zatrudnił mnie u siebie  do pomocy w warsztacie. W dzień pracowałem u niego, wieczorem realizowałem swoje projekty. Powoli znajdowali się na nie nabywcy – i to było dla mnie kolejne odkrycie i niesamowita motywacja. Poczułem się na tyle dobry, by zgłosić się na studia do ASP do Łodzi i stopniowo zacząć pracować na własny rachunek. Jednocześnie rozbudowywałem swoją pracownię i uczyłem się. A teraz, nim się obejrzałem, uczę też innych: prowadzę zajęcia w ognisku artystycznym POA Nowolipki. Nie przypuszczałem, że przekazywanie wiedzy i obserwowanie postępów uczniów da mi tak wielką satysfakcję.

Masz na swoim koncie kilka nagród i wyróżnień, w tym za mistrzostwo jubilerskie w konkursie Mercurius Gedanensis 2013. Po raz trzeci z Grupą Au+ zostałeś też zaproszony na wystawę w ramach Legnickiego Festiwalu Srebro.

To dla nas ogromne wyróżnienie. Nasze dotychczasowe dwie wystawy – Pokuszenie i Czas – też miały tam premiery. Tym razem temat brzmi Pink Pig In Ink i moim zdaniem jest naprawdę dobry: to odwrócenie wszystkiego do góry nogami połączone z całkowitą wolnością wypowiedzi. Mnie między innymi zafascynował proces kształtowania przedmiotu jeszcze nie do końca zaprojektowanego, ale istniejącego już w mojej głowie – bez projektu, powstającego tak całkiem na gorąco, choć jego wygląd nie do końca jest jeszcze określony. Są cztery głowy do myślenia (Bartosz Chmielewski, Filip Jackowski i Michał Wysocki – red.), każda myśli inaczej, więc powinno być ciekawie. Naszym wzorem jest Grupa Sześć – ich wernisaże zawsze były wielkim wydarzeniem.

Jesteś projektantem poszukującym. Co chciałbyś znaleźć?

Chciałbym umieć zrealizować wszystkie pomysły, jakie narodzą się w mojej głowie. Męczy mnie, że ciągle jeszcze za mało wiem i za mało umiem, chociaż biżuterią zajmuję się już prawie dziesięć lat. Wciąż szukam, próbuję, mocuję się sam ze sobą, by coś dobrego stworzyć. A przede wszystkim, by było to coś innego. Bo co to za frajda, zrobić coś, co już kiedyś zostało zrobione?  Działam więc po swojemu, omijając schematy i utarte ścieżki. Dodatkowo też marzy mi się własny aeroplan we własnej stodole. Oczywiście czerwony.