Radek Szwed, zaliczany do grona najlepszych polskich projektantów biżuterii, opowiada, dlaczego zamienił kontrabas na warsztat złotniczy i dlaczego pokonywanie własnych ograniczeń jest takie fascynujące.

Bardzo niewiele można się dowiedzieć o Tobie z mediów. Podobno miałeś być kontrabasistą, a zostałeś projektantem.

Skończyłem nawet szkołę muzyczną. Ale zauważyłem, że prace manualne wychodzą mi lepiej niż granie. Zacząłem od skórzanych akcesoriów: pasów i pieszczoch nabijanych ćwiekami, które robiłem na potrzeby własne i kolegów. Swojej niedoszłej jeszcze wtedy żonie zrobiłem nawet buty ze skórzanego płaszcza lotniczego mojego ojca (nadszedł czas, żeby się dowiedział,  gdzie przepadł…), żebyśmy mieli takie same. Ostateczną decyzję o zmianie podjąłem, kiedy znajomy zaproponował mi angaż w swojej pracowni na warszawskiej Pradze – tam dostrzegłem, że „grzebanie” w metalu sprawia mi jednak więcej przyjemności. To był rok 1989 – dobry rok na nowy początek.

Twoje kolekcje są tak bardzo różne, że czasem trudno zgadnąć, że zarówno paski-bransoletki, jak i złote pierścionki wyszły spod jednej ręki.

Moją biżuterię można generalnie podzielić na dwa główne nurty: taki czysto jubilerski i modernistyczny. Oba łączy nowoczesny design bazujący na prostych geometrycznych formach. W nurcie jubilerskim biżuteria jest bardziej ekskluzywna, stanowi połączenie złota i drogich kamieni; w modernistycznym – charakteryzuje się takim trochę surowym i technicznym wydźwiękiem detali wykonanych ze srebrnej lub stalowej blachy. W obydwu dobrze się czuję i nie umiałbym chyba powiedzieć, który jest mi bliższy. Dla mnie najważniejszy jest dobry efekt końcowy, nawet za cenę dużego wysiłku. Lubię pokonywać bariery, z których istnienia często nawet nie zdaję sobie sprawy przystępując do pracy. A może właśnie zdaję i dlatego to jest takie fascynujące…? Uwielbiam sam proces tworzenia, kiedy widzę, jak rodzi się coś nowego.

Która kolekcja jest Tobie najbliższa?

Zdecydowanie bransolety stanowiące połączenie kilku pasków. Chyba dlatego, że dość długo trudziłem się i główkowałem, jak uformować srebrne czy stalowe taśmy, by zachowały trwale swój kształt. Skupiłem się na konstrukcji urządzenia do ich „krępowania”, co zajęło mi mnóstwo czasu, ale finalnie bardzo się opłaciło. Także ze względów praktycznych: brak zapięcia czyni je nazwyczaj łatwymi w obsłudze. Z doświadczenia wiem, że czasem panie nie radzą sobie samodzielnie nawet z banalnym zapięciem (śmiech), dlatego staram się im ułatwiać życie – nie tylko w tej, ale i innych kolekcjach, stosując np. zapięcia magnetyczne. A może właśnie łatwość obsługi jest kluczem do sukcesu tej kolekcji? Bo mimo że stworzyłem ją dość dawno temu, nadal ma wielu odbiorców w różnych krajach. 

Twoją biżuterię można kupić w galeriach na całym świecie, choć najlepiej utrafia chyba w gusta niemieckich odbiorców. Zresztą sprawia wrażenie, jakby została zaprojektowana właśnie z myślą o nich.

Coś w tym z pewnością jest. Dość szybko się zorientowałem, że mimo dużej dawki nowoczesnego wzornictwa, różne rzeczy różnie sprzedają się na poszczególnych rynkach. Przyznaję, bardzo dobrze czuję się w tych „niemieckich klimatach”. Ale jakby na przekór temu moja ostatnia kolekcja zaprojektowana specjalnie na tegoroczne targi inhorgenta w Monachium jest zaskakująco kolorowa – zbyt kolorowa. Wprawdzie na targach przyciągała wzrok i kusiła, a jednak zamawiano klasyczne zestawienia. Takie żywe barwy bez problemu znajdują nabywców na południu Europy: w Hiszpanii czy Włoszech.

Jak jest na rynku polskim?

Podczas gdy w krajach Europy Zachodniej gust jest bardziej wyrafinowany, świadomy, otwarty, w Polsce nie ma żadnych reguł. Trudno tu też wyodrębnić jakiś konkretny trend – sprzedają się przedmioty bardzo różne, często przypadkowe.  Myślę, że aspekt finansowy góruje zazwyczaj nad chęcią posiadania fajnej, designerskiej biżuterii. To, co lansują media i co noszą celebrytki, na ogół kłóci się z moim poczuciem estetyki. Tym bardziej cieszy mnie więc fakt, że ciągle udaje mi się realizować moją wizję piękna w biżuterii.